Nie bywa złota, nie bywa słoneczna. U mnie chmury. Dzieci się pochorowały, od dwóch tygodni siedzimy w domu i wariujemy. Maluchy marudzą, placza, grymaszą, a ja pilnuje godzin brania leków, przytulam... i padam ze zmęczenia. A miało być tak fajnie. Wszystko zaplanowane. Dzieci od października miały przyzwyczaić się do żłobka, ja miała miec czas "pokartkować" i spokojnie wrócić do pracy w listopadzie, kiedy moje dzieci nie bedą się płakały, jak tylko zobaczą budynek żłobka. Wojtek na szczęście luzacko podszedł do tematu, byle jeść dostał, ale Ewka bardzo przeżywa, a mi sie serce kroi, jak w czasei rozbierania w żłobku uciaka od meża do mnie szukajac ratunku. Przytulam, uśmiecham się przez zaciśniete zęby i oddaje ją opiekunce. Wychodze nie ogladając sie za siebie. Boje się, że jak sie obejrzę, to juz jej zostawic nie bedę mogła....
A teraz i ja i mąż załapaliśmy coś od dzieci i zamiast "kartkować" chorujemy.
Sprawdziło sie, co zawsze powtarzał mój tata: "po co planujesz, jak nie wiesz, czy dożyjesz jutra." Twarde, ale jak widac u mnie z planowaniem i tak nie wyszło.
Robię album, jeszcze muszę go ozdobic i na pewno wkleję focie.
Post gwoli usprawiedliwienia, że wcale nie z lenistwa zaniedbuje moje karteczki.